Bez tytułu
Do serca przytul kota.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
Do serca przytul kota.
Niekiedy poranne myśli, te pod powiekami, potrafią ustalić przebieg dnia.
Niekiedy jeden z czterech filarów, ten fizyczny, determinuje poranne myśli.
Wbrew powszechnie panującej opinii - nie mam wszystkiego w dupie.
Nie pomieściłabym.
To były czasy, gdy kpiłam z całego kordonu żołnierzy
w cywilu,
wspinając się ponad ich głowy po schodach z wyheblowanych przez Ciebie słów.
Żołnierze wyciągali ku mnie swe nie dość długie ręce,
mając nadzieję złapać mnie jak piłkę, bojąc się o dno,
z którego nie odbiłabym się, lecąc w dół.
Kajali bezgłośnie wzrokiem;
a gdy nie poskutkowało i to - wyciągali ku mnie swoje troskliwe języki
i ryli we mnie prawdą,
której nie chciałam znać,
doprowadzając do skurczów brzucha
i nierytmicznego serca.
Tak okaleczona, okładałam się mięsem;
które zapeklowałam jeszcze zeszłej jesieni,
abyś przezimował w mej spiżarni;
a Ty wżerałeś się solą w moje mięśnie, przenikałeś przez kości i wiązałeś się ze szpikiem.
Rosłeś ze mną, pulsowałeś moją krwią, oglądałeś świat przez moje uszy, wsłuchując się w to, co mówiły moje oczy.
A potem przyszedł jeż.
Złośliwe dziecko intuicji wycięło mi nożyczkami z życia kilkanaście śródtygodni;
ślizgałam się przez poranki, wieczory
i tak bardzo modliłam się o to,
żeby nie czuć nocy i przetrwać dzień. Sięgałam dłońmi do swoich łopatek,
tonąc w sobie i rzece słonego niepokoju,
której nie dała rady zatrzymać żadna z tam kłamliwej racjonalności.
Ty zjawiałeś się czasem,
zadając fizycznie odczuwalny ból, którego nie potrafiłam znieść.
A mi zmieszały się kolory ze wszystkimi smakami świata, tworząc bezkształtną, bezzapachową breję,
w której brzytwy głaskały nadgarstki.
Tonęłam,
raz kwiląc jak dziecko,
innym razem wybuchając szlochem.
Tonęłam,
nie mając siły krzyczeć o pomoc.
Tonęłam,
żeby wypłukać z siebie całą sól życia,
jaką dla mnie byłeś.
A jej ciepłe dłonie na włosach,
które głaskały uspokajająco,
płakały z bezradności po wszystkich kątach domu,
nie wiedząc, jakiej siły muszą użyć, aby mnie z tego podnieść.
Wstałam wreszcie,
chwiejąc się na nogach,
czując się lżejszą o dwadzieścia sześć wymazań gumką.
Przez chwilę resztką naiwnej wiary uwierzyłam znów w Ciebie, powrócił mi apetyt na Twoje kucharzenie.
Piliśmy gorące herbaty na dworcu,
gdzie wszystko rządzi się swoimi prawami;
gdzie czas dłuży się trzykrotnie,
gdzie ludzie gubią się w myślach,
w rozkładach pociągów,
gdzie nawet jebane biedronki są w paski
i patrzyliśmy w siebie na odjezdne,
poganiani gwizdem konduktorowego gwizdka.
A potem,
potem,
potem dałeś mi na urodziny szczerość, podążając białą ścieżką za niejasnymi wyrzutami sumienia.
PomyliłyCisięręcepomyliłynogi.
Teraz nie ma już niczego,
teraz zaczęło się wszystko.
W moją pojedynkę.
14.08.2005
Dzisiaj rano siedzę na kawie. Stolik zaraz przy drzwiach. Tak lubię. Nagle wchodzi para, dziewczyna ściska czerwoną, długą różę.
Ona przygląda mu się uważnie.
Nowa fryzura? A może wąs przystrzyżony??
Nowe okulary, kochanie, okulary.
Ja w śmiech. Wzrok utkwiony w dno filiżanki.
Powtórka z rozrywki.
Czasem, gdy prywatne niebo
wali mi się na głowę,
robię w nim palcem dziury,
spuszczam powietrze
i pakuję do walizki.
Idę na pociąg
w kierunku
tych lepszych.
Skurwiel, zawsze się spóźnia.
Wypatruję sobie za ludźmi oczy do wyblaknięcia tęczówek.
Uczę się być ze swoimi myślami.
Być, nie bijąc się z nimi.
To trudna sztuka.
A może męczące, słone potem rzemiosło?
Czasami pod wpływem tutejszych obrazów zacinam się. Jakieś trybiki we mnie gubią jednostajny spokojem rytm i przeżywam wtedy dwugodzinne dramaty zmoczone łzami, gorzkie rozczarowaniem. Nienawidzę siebie takiej - nie panującej nad emocjami, nie dającej sobie rady z bezsilnością, przy której opadają ręce, wreszcie nie radzącej sobie ze zgubnym pędem, który każe uciekać jak najdalej, na ziemię, która niekoniecznie musi być moją obiecaną. Ale i to mija.
I tak właściwie to jest mnie coraz mniej.
Dzisiaj rano 47 kg. Kurwa, najwyższa pora wracać do domu.
To miał być wieczór kawalerski. Ale nic nie było takie, jak być powinno. Niedoszły pan młody oświadczył nam, wprawiając nas w wielkie zaskoczenie, że zadecydował, iż ślubu nie będzie. Skoro jednak spotkaliśmy się już, żal by było rozstawać się od razu. Czekała na nas przecież sobotnia noc. Posiedzieliśmy w kamiennogórskiej knajpie, po czym wygłodniali jako następny cel obraliśmy Jelenią Górę, gdzie mieliśmy nadzieję posilić się. Jako kolejny punkt naszego wypadu przyjęliśmy Karpacz. Ale ku naszemu zdziwieniu, ta turystyczna perełka, nie oferowała spragnionym wrażeń turystom niczego ciekawego. Miasto, pogrążone w zimowym śnie, wręcz odpychało. Wróciliśmy w rodzinne strony i trafiliśmy do knajpy, gdzie odbywało się coś, co należałoby nazwać nie inaczej niż pląsaniem w rytm muzyki. Lokal był jednak przepełniony. Na każdym kroku modnie ubrane przedstawicielki płci pięknej, którym makijaż, z powodu wręcz duszącej duchoty aż spływał z twarzy. Szał ciał i gorączka sobotniej nocy. Na parkiecie ciała ludzkie, które bujając się w różnych kierunkach, przypominał falujący łan zboża. Uciekliśmy stamtąd. Dłuższe przebywanie w tym miejscu stanowiło zagrożenie dla zdrowia nie tyle może fizycznego co na pewno psychicznego. Ponownie wylądowaliśmy w knajpie, od której zaczęliśmy nocny maraton. Ale i tu nasze nieco wybredne gusta nie zostały zaspokojone. Z głośników sączyła się smętna muzyka, być może po to, aby przegonić gości przed godziną zamknięcia lokalu. Postanowiliśmy z L. i P., że pojedziemy nad zbiornik wodny znajdujący się w okolicach. Tam doczekaliśmy się świtu. Niebo stoponiowo jaśniało. Czułam się jak ktoś, kto wykradł tajemnicę życia. Jak świadek przyglądający się temu, co nie jest przeznaczone dla jego oczu. Dobrze jest czasem nie spać o 4 nad ranem i patrzeć w niebo.
No i trafiłam do szpitala, co bezkonkurencyjnie doprowadza moją krew do stanu wrzenia. Trafiłam na konowała jakich mało więc skończyło się na teorii wypadku. "Przecież każdemu może się zdarzyć niefortunny upadek ze schodów".
Do dupy, kurwa, do dupy [iście analne wyznanie].
A jednak zakrztusiłam się mnogością barw, par oczu zwróconych w moją stronę i tą słodką niepewnością,
która wywraca w ostateczności nawet
zaprawione w bojach żołądki.
Nadal więc rozbieram się tylko dla siebie,
codziennie,
a świat nabiera blasku podwójnie,
pierwszym i drugim moim okiem.
Zróbcie wreszcie krok poza.
Słowa nie okazły się dość wiążące. Ręka. Usta.
Zaraz, czyżbym nie wyraziła się dość jasno?
A MOŻE TRZEBA POWTÓRZYĆ GŁOŚNIEJ?
Jestem znużona odkrywaniem tego, że poraz kolejny
nadawaliście różne imiona tym samym rzeczom. Litości?
Gasicie płomień.
Soczysta fiksacja.
Czasem mam problemy.
Z finezją.
- Doktorze, co ze mną nie tak?
- Prawa noga skręcona w kostce.
Wymowne spojrzenie prosto w oczy.
- Tak, tak. Lewa też.
Głupi ma zawsze szczęście? Niekoniecznie.
Zrobiło się nagle tak strasznie cicho,
jakby miało nie być jutra.
A w sercu miasta, na wybrukowanym rynku, jazzują udanie,
widziani pierwszy raz na oczy, niemłodzi już panowie.
Idę jednym z najtaneczniejszych kroków, na zakręcie przechylając się jak motocykl.
Kobiety pochowały się w kuchniach jak klitki o za małym oknie i rozgrzanych kuchenkach.
Obserwuję mężczyzn, którzy zostawili żonom dzieci do umycia i puste, zimne łóżka. Młodsi palą trawę.
Kolejny skacze z odświeżaczem powietrza wokół ławek, żeby zabić jakimś egzotykiem - nęcącym nos - zapach zielska.
W końcu gliny krążą.
Nagle któryś z nich podchodzi do mnie.
- My cię już widzieliśmy - mówi i odwraca się na pięcie.
Rzeczywiście, myślę. Zostawiam jednak skręta pokoju komuś innemu.
Dzień kończył się uróżowanym zachodem słońca, odbijającym się w największej kałuży w mieście.
Niebo dwoiło się w oczach, choć nie miało po czym.
- Zobacz, jak pięknie - mówię do nieznanego towarzysza, który się zjawił niespodziewanie.
Nic więcej mówić nie muszę. Oboje wiemy, że trzeba to zatrzymać.
- To co? Biegniemy do domu po aparaty? - pyta.
- Jasne - odpowiadam i oboje rzucamy się w ten pęd za mijającym czasem.
Skracamy sobie drogę, biegnąc przez cygańskie getto.
Skaczę na kępy wielkiej, zszarzałej trawy, ale okazują się one gałęziami wystrzelonego do góry świerku.
- Co wy tam robicie? - rozlega się krzyk Cygana.
- Nic, nic - zapewniam, choć wiszę uczepiona jednej z gałęzi i nie wiem co dalej.
- Co tam się dzieje?! - niecierpliwi się zdezorientowany mężczyzna.
Chyba nie będę tu siedzieć jak głupia? - myślę - przecież zajdzie słońce w tym czasie!
Chwytając się gałęzi, spadam na dół,
aż w końcu zadziwiająco miękko ląduję na trawie.
Podchodzi Cygan, który martwił się o swoje drzewo.
Ma ogorzałą twarz z dwudniowym zarostem, półdługie włosy z nitkami siwizny.
I choć to nie mój przedział wiekowy, przyznać muszę, że ma w sobie coś, co zmiękcza mi kolana - łagodne oczy i ciepły usmiech. Tłumaczę się pokrętnie z absurdalnej sytuacji. Ten kiwa ze zrozumieniem głową, więc decydujemy się z towarzyszem biec dalej.
- Chyba się rozdzielimy, co? - któreś z nas proponuje.
- Będę czekał przed Twoim blokiem - zabawne, bo nawet nie wiedział gdzie mieszkam.
Bięgnę więc przed siebie.
Na cygańskim podwórku zadziwiające sceny.
Generalna próba przed zrobieniem komunijnej fotografii.
Dzieci ubrane skromnie, żeby nie powiedzieć biednie. Usiłując ominąć wiszące pranie, wpadam na dziewczynkę. Ma około 11 lat i nietęgi wyraz twarzy, po chwili wybucha płaczem.
Jest w niej rozpacz, tęsknota za lepszym życiem, wyłącznie jej ubraniami, a nie tym, z czego wyrosła starsza siostra. Pokazuje wyblakłe kolory bluzki i zalewa sie łzami.
Biorę ją ze sobą, chwytam za rękę, głaszczę po głowie, uciszam szeptem. Zdaje się, że ją uspokoiłam obietnicą pogrzebania w swojej szafie.
Nagle mówi coś, czego wiedzieć nie powinny 11letnie dziewczęta, co nijak nie pasuje do tęsknoty za grubym portfelem rodziców.
- Wiesz, jaka namiętność może się rodzić przy kupie gnoju? - pyta.
A ja wiem. Wiem, że miłości się nie wskaże palcem na sklepowej półce i wiem, że na miłość stać każdego.
Ta mała mnie zadziwia.
Biegniemy dalej, słońce czekać nie będzie.
Na podwórku policyjna suka.
Drogę zastępuje mi starszy Cygan i pyta, czy nie widziałam policjantów. Przeszywa mnie wzrokiem i choć szczerze odpowiadam, że nie, czerwienię się w obawie, że mi nie uwierzy.
Jednak ten puszcza mnie w końcu,
więc biegniemy z małą w stronę mego domu.
Po drodze mijamy niebieskie mudnury, które przycupnęły za rogiem i węszą. Policyjne psy.
Wybiegamy na niewłaściwą drogę.
Mylą się ścieżki działkowych ogródków. Myślę gorączkowo, jak wyjść z tego labiryntu. Mała znikła gdzieś, wchodzę na jedną z działek, słysząc męskie głosy.
Ojciec z kolegami z pracy robi grilla. Do diabła, przecież miał mi przygotować sprzęt! Towarzystwo już wcięte.
Nie wiem dlaczego, ojciec wręcza mi butelkę wódki i każe polewać. Chociaż leję alkohol do literatki, trzęsą mi się ręce i kilka kropel ścieka po zewnętrznej ściance.
Jak u alkoholiczki- myślę - nie mogąc opanować drżenia rąk.
- Już nie mogę patrzeć - mówi jeden z ojca współpracowników, siedzących za mną, wzdychając głośno.
Żegnam się ze wszystkimi i nagle zauważam wśród nich chrzestnego,
jakby odmłodzonego opaloną twarzą i bujną czupryną.
Włosy akurat zawsze miał piękne. Uśmiechamy się ciepło do siebie.
- Ładnie, Kocie, wyglądasz - mówi na pożegnanie.
- Dziękuję - odpowiadam i trzepoczę teatralnie rzęsami, wciąż się uśmiechając.
Wybiegam z działek i już po chwili jestem w mieście. Samochody dały sobie spokój z ostrą jazdą,
schowane w garażu, zaparkowane na chodnikach, ustępują miejsca pieszym. Przechodzę więc ulicę.
Tramwaje, jakby urżnięte, jeżdżą prawie zygzakami, bujają się na boki.
Ciągną brzuch złowrogo głośno.
A tory dwoją się i troją i czuję na policzku ciepłą falę powietrza z przejeżdżającej obok 10tki.
I wy, moje tramwaje, przeciwko mnie?
"Jest w Tobie ciepło,
które grzeje mnie bardziej niż trzy setki wódki wypite jedna za drugą
i przyprawiasz mnie o podobny zawrót głowy."
Zdrowie złotoustych samców tego świata!
Uczę się oddychać
bólem.
A może pod prysznic i w końcu się rozpuszczę?
Żagle pruły łono ciężarnego nieba. Chmury krwawiły szkarłatem,
spływały żółcią goryczy, zielenią nadziei, fioletem niepokoju.
Przepraszam, nie umiem inaczej.
Jestem szczęśliwy, a Ty?
Nie byłam przygotowana na taką dawkę emocji. Pod osłoną nocy upijałam zmysły czasem świetności, chłodnym brukiem pod stopami, tonącym w ciemnościach jeziorem. Ktoś patrzył wtedy na mnie, pamiętam, udałam, że nie widzę.
To przecież był mój taras, wynajęty kawałek prywatności z letnim stolikiem i krzesłami.
Dużo, dużo...
Letnia, lepka, leniwa niedziela, kiedy nie można było mówić zbyt dużo, bo zasychało w ustach. Pamietam, że wszystko było inne. Wrocław tonął w słońcu, pachniał przedwojennymi wakacjami, kamienicami w kolorze sepii, jak ze starych fotografii.
Otwarte okno. Pokrzepiający, spocony sen.
Nie pamiętam, aby kiedykolwiek było tak gorące lato.
Patrzyłam ludziom w okna, z drugiego, wysokiego piętra. Tonęłam w ciemnościach spowijających pokój, niezauważalna dla mieszkających na przeciw ludzi. Zapadał wieczór, umilkły samochody, w domach zapalano światła. Na balkonie pojawił się mężczyzna, nieświadomy odgrywanej roli, podglądany również przez swych sąsiadów, nawoływał bezradnie kota. Spytałeś wtedy, co się tam dzieje.
Ten facet zgubił swojego kota - powiedziałam i posmutniałam.
No i co Kocie? - pytałeś uśmiechając się upartymi oczami.
Nauczyłeś się tak do mnie mówić, wydaje mi się, że nawet wymawiałeś to słowo z jakąś nabożną czcią, a może tylko przekomarzałeś się w ten sposób?
Tyle o mnie nie wiedziałeś. Patrzyłeś zdziwiony. Jak zwykle.
Poważnych rozmów nie powinno się prowadzić nago. Nie można nic ukryć.
Ja wiem, nie wszystko można zrozumieć.
Co okres robi z kobiety...
"Błagam, nie szoruj tak głośno zębów!"
Gdy trafi kosa na kamień,
potrzebna jest ostrzarka.
Piątek pachniał już weekendem.
Samochody leniwie sunęły w południowym korku, tramwaje hałaśliwie pruły brzuchem ulice, słońce raz po raz przebijało się przez blednące chmury.
Matki pchały wózki z pucałowatymi niemowlętami, inne umęczone ciągnęły za rękę przedszkolaki, dzierżąc przy tym dzielnie w dłoni zbyt ciężkie siatki.
Zdaje się, że w okolicach była i szkoła, bo tłumnie wciąż wylegali pryszczaci chłopcy i rozbawione, pstre dziewczęta z kolorowanymi powiekami, wytuszowanymi rzęsami i słodkimi ustami. Głowę bym dała, że smakowały owocowo.
Młodzi robotnicy na rusztowaniu palili tanie papierosy i komentując głośno tyłki przechodzących obok przerośniętych gimnazjalistek, zarykiwali się od śmiechu.
Ktoś zmieniał firanki, trzy okna niżej, na prawo, zalegiwała na parapecie starsza kobieta, której nie starczyło telenowel i śledziła okoliczne życie.
Działo się.
Przypadkiem spotkałam wyjeżdżający z zaułka granatowy samochód z naklejką Jego firmy, którego tak bezowocnie wypatrywałam przez te wszystkie miesiące milczenia.
Za kierownicą siedział On.
Patrzyłam w Jego stronę, ściągając go wzrokiem. Spojrzał kilka sekund później na przeciwległy chodnik, gdzie stałam. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak uśmiechają się starzy przyjaciele.
Tak, jakby nie istniał chaos myśli.
Wiecznie zasmarkany, dorosły już chłopiec, którego oczy miałam teraz na wysokości swoich, podobnie jak i usta.
Czyżbym znowu urosła?
- Co Ty tu robisz? - zapytał zaskoczony.
A przecież to także moje ulice były, moje witryny, w których przeglądałam się od czasu do czasu, moje chodniki podstawiające nogę swoimi nierównościami,
choć w tej okolicy znalazłam się po raz pierwszy.
- Szukam czegoś - odpowiedziałam - wiesz, gdzie znajdę.. - padł adres miejsca, którego szukałam.
- Jasne, podwiozę Cię - zaproponował.
I pojechaliśmy. Pytał, co u mnie, pytałam i ja Jego. Opowiadał o pracy. Nic się nie zmienił - miał wypisaną w oczach wciąż niespełnioną ambicję, aby siąść na wyższym stołku.
Jechaliśmy krótko. Może i lepiej. Dziwne, nigdy nie potrafiłam z nim swobodnie rozmawiać.
Nic mówić jednak wtedy nie musiałam.
On był bystrym obserwatorem, a ja mocnym graczem.
Pożegnaliśmy się, jak żegnają się starzy przyjaciele.
- Nie zmieniłaś numeru? - zapytał, gdy chciałam otworzyć drzwi.
- Nie - odpowiedziałam, wahając się chwilę - życz mi szczęścia - rzuciłam na odchodnym i wyszłam z samochodu.
Działo się.
Działo się nadal życie. Któryś z samochodów zatrąbił głośno na nieuważnego pieszego, pani w średnim wieku prowadziła na smyczy mieszańca, który upodobał sobie okoliczny trawnik i węszył, nie zważając na zniecierpliwienie właścielki.
Stałam tam już sama, nie tracąc gruntu pod nogami, lekko oszołomiona.
- Przecież ja już od dawna nie mam Jego numeru - pomyślałam i poszłam w swoją stronę, nie wiedząc o tym, że jeszcze tego samego dnia los postawi na mej drodze kolejnego pseudo przyjaciela z przeszłości.
Będąc w tym układzie, częściej mi przyjdzie przywdziać spodnie niż bym chciała.
Chyba zacznę obawiać się o swoją kobiecość.
Chodzą za mną niewypite, obiecane dawno kawy,
zbyt ufne rozmowy i ciasne senne kadry z twarzami zawsze niewłaściwich mężczyzn, których wypycham z życia jak mogę.
Zdarzają się telefony z berlińskim akcentem
i wybuchami zaraźliwego śmiechu, kalibru koń-by-się.
Maile pisane w monachijskie wieczory, cierpliwe warszawskie ucho,
gdy wyję i klnę naprzemiennie;
stawiająca na nogi poznańska otucha.
Na deser wrocławskie noce za krótkie, gdyż świt zaskakuje otrzeźwiającym chłodem.
Wciąż zmięte bilety na tramwaj,
na który się notorycznie spóźniam; wymiany uśmiechów z nieznajomymi na przejściu dla pieszych,
okraszone ucieczkami wzrokiem;
nos lepiony do szyby, miasta moje.
Kolejki w mlecznym barze, dawno nagrane już jazzujące płyty,
które trafić nie mogą do rąk mych własnych
i długie ciemne samochody w ulicznych korkach, które powodują skurcze serca.
I to wszystko moje.
Moje.
MOJE.
MOJE.
Kataloguję emocje,
żeby się w nich nie pogubić.