Niebo tego wieczora wybuchło granatem,
w jego czeluściach zginął gdzieś horyzont upstrzony blokami,
nadzianymi ludźmi niczym
świąteczny keks bakaliami.
Właściwie przyświecał nam
cel mglisty i niejasny,
było więc dość ciemno.
Pruliśmy przed siebie,
słuchając szemrania auta
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy asfaltu,
znaków drogowych, które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie chyba też.
Właściwie już wtedy mogłam napisać list,
w zasadzie nigdy niewysłany,
bo złożony zaraz na dłonie.
List z wyłuszczonymi
tłustą czcionką marzeniami
na wyrost.
Ale nie napisałam.
Pruliśmy więc przed siebie,
słuchając szemrania auta
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy asfaltu,
znaków drogowych, które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie chyba też.
Mówiłam
żebyś zwolnił i nie szarżował,
na chwilę chyba nawet przestałeś.
Kluczyliśmy nadal ulicami miasta,
z którym powoli i nieśmiale przechodziłam na ty.
Wieczór pęczniał,
triumfując w zaawansowaniu,
a ja zgubiłam po drodze już całkiem,
i tak nikłą, orientację w terenie.
Parliśmy przed siebie,
słuchając Twojej muzyki
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy drogi,
jaką obraliśmy,
w znaki, jakie dawaliśmy
dłońmi, oczami,
które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie też.
Teraz wiem.
W końcu stało się -
zdobyliśmy serce miasta,
witającego nas pulsującymi neonami.
Zdawało mi się, że płyniemy jego aortą,
nadając mu życie, ale jakże naiwna
w swym przekonaniu byłam.
Miasto żyło z nami,
miasto żyłoby i bez nas.
Szemranie auta ustało,
gdy ustawiliśmy się zgrabnie
na jednym z parkingów
z zachłannie pożerającym pieniążki parkomatem,
o którym na wpół chcąco zapomnieliśmy,
a o którym, jak się później okazało,
nie pozwolono nam zapomnieć.
Powiedziałeś, że pójdziemy tam,
gdzie byliśmy zeszłego roku
i na raz dwa trzy,
jakby pstryknięcie palców,
ożyło podwójnie we mnie
wspomnienie czerwcowych godzin,
które rozleniwiały ciepłem słońca
i brakiem wiatru.