Bez tytułu
Zidiociałam.
Do reszty.
Od tego wyjdę.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
Zidiociałam.
Do reszty.
Od tego wyjdę.
Kocham szalenie,
mocno, najmocniej.
Się.
Kręci mnie smog w nosie,
szczypie w język, koloruje włosy,
porem skóry każdym domniewchodzi.
Burczy brzuch rykiem silników
i wprawia w drżenie już tułów
i nogi i ręce, nie wiemjużocochodzi.
Stoją z mojej lewej, z prawej na dokładkę,
niepokoją z tyłu szeptem,
śmiechu wybuchem, wprostnadmoimuchem.
I pchają się, ktoś szturchnie,
niby przeprosi, ale poznaję złośliwość
w jego na pozór bezemocjigłosie.
Po drugiej stronie stoi twardo
kordon kolejnych, złowrogich,
pocopoco, oni mi sątutajzbędnicałkowicie.
Chcę iść już wreszcie, biec gdzieś,
gdziekolwiek, gdzie ciszej, spokojniej
bez zgiełku miasta wgodzinachszczytu.
Mieć swoje cztery ściany na wyciągnięcie ręki,
podłogę stabilną i sufit,
nawet jeśli jakjapopękany.
Zielone.
Żałuję czasem, że nie można posłodzić życia,
kupowaną na kilogramy białą słodyczą, całkiem jak słodzi się zbyt gorzką kawę.
Przewagę punktową ma oświetlenie,
zaglądam ludziom w wynajęte okna.
PS. Nikt nie zgadł. To coś, czego zdjęcie zamieściłam, nie jest częścią starej pralki, nie jest też przenośną grzałką ani perwersyjną zabawką seksualną dla krasnoludków.
To coś stanowi przykład wyrafinowanej, wysublimowanej i supernowoczesnej techniki włoskiej. To czujnik obrotów pierwszego biegu wiatraka chłodnicy, montowany do 1997 roku w silnikach [będę dokładna] 2.0 V6 TB, 2.5 V6 i 3.0 V6 Alfa Romeo. Wymieniony został na nową kosteczkę wielkości 1/4 pudełka zapałek.
Podczas sprzątania piwnicy znalazłam TO.
Czy ktoś potrafi odpowiedzieć: co to jest, kiedy zostało wyprodukowane [z dokładnością do 15 lat] i skąd pochodzi, hm? Chwila dla Was.
Do serca przytul kota.
Niekiedy poranne myśli, te pod powiekami, potrafią ustalić przebieg dnia.
Niekiedy jeden z czterech filarów, ten fizyczny, determinuje poranne myśli.
Wbrew powszechnie panującej opinii - nie mam wszystkiego w dupie.
Nie pomieściłabym.
To były czasy, gdy kpiłam z całego kordonu żołnierzy
w cywilu,
wspinając się ponad ich głowy po schodach z wyheblowanych przez Ciebie słów.
Żołnierze wyciągali ku mnie swe nie dość długie ręce,
mając nadzieję złapać mnie jak piłkę, bojąc się o dno,
z którego nie odbiłabym się, lecąc w dół.
Kajali bezgłośnie wzrokiem;
a gdy nie poskutkowało i to - wyciągali ku mnie swoje troskliwe języki
i ryli we mnie prawdą,
której nie chciałam znać,
doprowadzając do skurczów brzucha
i nierytmicznego serca.
Tak okaleczona, okładałam się mięsem;
które zapeklowałam jeszcze zeszłej jesieni,
abyś przezimował w mej spiżarni;
a Ty wżerałeś się solą w moje mięśnie, przenikałeś przez kości i wiązałeś się ze szpikiem.
Rosłeś ze mną, pulsowałeś moją krwią, oglądałeś świat przez moje uszy, wsłuchując się w to, co mówiły moje oczy.
A potem przyszedł jeż.
Złośliwe dziecko intuicji wycięło mi nożyczkami z życia kilkanaście śródtygodni;
ślizgałam się przez poranki, wieczory
i tak bardzo modliłam się o to,
żeby nie czuć nocy i przetrwać dzień. Sięgałam dłońmi do swoich łopatek,
tonąc w sobie i rzece słonego niepokoju,
której nie dała rady zatrzymać żadna z tam kłamliwej racjonalności.
Ty zjawiałeś się czasem,
zadając fizycznie odczuwalny ból, którego nie potrafiłam znieść.
A mi zmieszały się kolory ze wszystkimi smakami świata, tworząc bezkształtną, bezzapachową breję,
w której brzytwy głaskały nadgarstki.
Tonęłam,
raz kwiląc jak dziecko,
innym razem wybuchając szlochem.
Tonęłam,
nie mając siły krzyczeć o pomoc.
Tonęłam,
żeby wypłukać z siebie całą sól życia,
jaką dla mnie byłeś.
A jej ciepłe dłonie na włosach,
które głaskały uspokajająco,
płakały z bezradności po wszystkich kątach domu,
nie wiedząc, jakiej siły muszą użyć, aby mnie z tego podnieść.
Wstałam wreszcie,
chwiejąc się na nogach,
czując się lżejszą o dwadzieścia sześć wymazań gumką.
Przez chwilę resztką naiwnej wiary uwierzyłam znów w Ciebie, powrócił mi apetyt na Twoje kucharzenie.
Piliśmy gorące herbaty na dworcu,
gdzie wszystko rządzi się swoimi prawami;
gdzie czas dłuży się trzykrotnie,
gdzie ludzie gubią się w myślach,
w rozkładach pociągów,
gdzie nawet jebane biedronki są w paski
i patrzyliśmy w siebie na odjezdne,
poganiani gwizdem konduktorowego gwizdka.
A potem,
potem,
potem dałeś mi na urodziny szczerość, podążając białą ścieżką za niejasnymi wyrzutami sumienia.
PomyliłyCisięręcepomyliłynogi.
Teraz nie ma już niczego,
teraz zaczęło się wszystko.
W moją pojedynkę.
14.08.2005
Dzisiaj rano siedzę na kawie. Stolik zaraz przy drzwiach. Tak lubię. Nagle wchodzi para, dziewczyna ściska czerwoną, długą różę.
Ona przygląda mu się uważnie.
Nowa fryzura? A może wąs przystrzyżony??
Nowe okulary, kochanie, okulary.
Ja w śmiech. Wzrok utkwiony w dno filiżanki.
Powtórka z rozrywki.
Czasem, gdy prywatne niebo
wali mi się na głowę,
robię w nim palcem dziury,
spuszczam powietrze
i pakuję do walizki.
Idę na pociąg
w kierunku
tych lepszych.
Skurwiel, zawsze się spóźnia.
Wypatruję sobie za ludźmi oczy do wyblaknięcia tęczówek.
Uczę się być ze swoimi myślami.
Być, nie bijąc się z nimi.
To trudna sztuka.
A może męczące, słone potem rzemiosło?
Czasami pod wpływem tutejszych obrazów zacinam się. Jakieś trybiki we mnie gubią jednostajny spokojem rytm i przeżywam wtedy dwugodzinne dramaty zmoczone łzami, gorzkie rozczarowaniem. Nienawidzę siebie takiej - nie panującej nad emocjami, nie dającej sobie rady z bezsilnością, przy której opadają ręce, wreszcie nie radzącej sobie ze zgubnym pędem, który każe uciekać jak najdalej, na ziemię, która niekoniecznie musi być moją obiecaną. Ale i to mija.
I tak właściwie to jest mnie coraz mniej.
Dzisiaj rano 47 kg. Kurwa, najwyższa pora wracać do domu.
To miał być wieczór kawalerski. Ale nic nie było takie, jak być powinno. Niedoszły pan młody oświadczył nam, wprawiając nas w wielkie zaskoczenie, że zadecydował, iż ślubu nie będzie. Skoro jednak spotkaliśmy się już, żal by było rozstawać się od razu. Czekała na nas przecież sobotnia noc. Posiedzieliśmy w kamiennogórskiej knajpie, po czym wygłodniali jako następny cel obraliśmy Jelenią Górę, gdzie mieliśmy nadzieję posilić się. Jako kolejny punkt naszego wypadu przyjęliśmy Karpacz. Ale ku naszemu zdziwieniu, ta turystyczna perełka, nie oferowała spragnionym wrażeń turystom niczego ciekawego. Miasto, pogrążone w zimowym śnie, wręcz odpychało. Wróciliśmy w rodzinne strony i trafiliśmy do knajpy, gdzie odbywało się coś, co należałoby nazwać nie inaczej niż pląsaniem w rytm muzyki. Lokal był jednak przepełniony. Na każdym kroku modnie ubrane przedstawicielki płci pięknej, którym makijaż, z powodu wręcz duszącej duchoty aż spływał z twarzy. Szał ciał i gorączka sobotniej nocy. Na parkiecie ciała ludzkie, które bujając się w różnych kierunkach, przypominał falujący łan zboża. Uciekliśmy stamtąd. Dłuższe przebywanie w tym miejscu stanowiło zagrożenie dla zdrowia nie tyle może fizycznego co na pewno psychicznego. Ponownie wylądowaliśmy w knajpie, od której zaczęliśmy nocny maraton. Ale i tu nasze nieco wybredne gusta nie zostały zaspokojone. Z głośników sączyła się smętna muzyka, być może po to, aby przegonić gości przed godziną zamknięcia lokalu. Postanowiliśmy z L. i P., że pojedziemy nad zbiornik wodny znajdujący się w okolicach. Tam doczekaliśmy się świtu. Niebo stoponiowo jaśniało. Czułam się jak ktoś, kto wykradł tajemnicę życia. Jak świadek przyglądający się temu, co nie jest przeznaczone dla jego oczu. Dobrze jest czasem nie spać o 4 nad ranem i patrzeć w niebo.