Bez tytułu
Piątek pachniał już weekendem.
Samochody leniwie sunęły w południowym korku, tramwaje hałaśliwie pruły brzuchem ulice, słońce raz po raz przebijało się przez blednące chmury.
Matki pchały wózki z pucałowatymi niemowlętami, inne umęczone ciągnęły za rękę przedszkolaki, dzierżąc przy tym dzielnie w dłoni zbyt ciężkie siatki.
Zdaje się, że w okolicach była i szkoła, bo tłumnie wciąż wylegali pryszczaci chłopcy i rozbawione, pstre dziewczęta z kolorowanymi powiekami, wytuszowanymi rzęsami i słodkimi ustami. Głowę bym dała, że smakowały owocowo.
Młodzi robotnicy na rusztowaniu palili tanie papierosy i komentując głośno tyłki przechodzących obok przerośniętych gimnazjalistek, zarykiwali się od śmiechu.
Ktoś zmieniał firanki, trzy okna niżej, na prawo, zalegiwała na parapecie starsza kobieta, której nie starczyło telenowel i śledziła okoliczne życie.
Działo się.
Przypadkiem spotkałam wyjeżdżający z zaułka granatowy samochód z naklejką Jego firmy, którego tak bezowocnie wypatrywałam przez te wszystkie miesiące milczenia.
Za kierownicą siedział On.
Patrzyłam w Jego stronę, ściągając go wzrokiem. Spojrzał kilka sekund później na przeciwległy chodnik, gdzie stałam. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak uśmiechają się starzy przyjaciele.
Tak, jakby nie istniał chaos myśli.
Wiecznie zasmarkany, dorosły już chłopiec, którego oczy miałam teraz na wysokości swoich, podobnie jak i usta.
Czyżbym znowu urosła?
- Co Ty tu robisz? - zapytał zaskoczony.
A przecież to także moje ulice były, moje witryny, w których przeglądałam się od czasu do czasu, moje chodniki podstawiające nogę swoimi nierównościami,
choć w tej okolicy znalazłam się po raz pierwszy.
- Szukam czegoś - odpowiedziałam - wiesz, gdzie znajdę.. - padł adres miejsca, którego szukałam.
- Jasne, podwiozę Cię - zaproponował.
I pojechaliśmy. Pytał, co u mnie, pytałam i ja Jego. Opowiadał o pracy. Nic się nie zmienił - miał wypisaną w oczach wciąż niespełnioną ambicję, aby siąść na wyższym stołku.
Jechaliśmy krótko. Może i lepiej. Dziwne, nigdy nie potrafiłam z nim swobodnie rozmawiać.
Nic mówić jednak wtedy nie musiałam.
On był bystrym obserwatorem, a ja mocnym graczem.
Pożegnaliśmy się, jak żegnają się starzy przyjaciele.
- Nie zmieniłaś numeru? - zapytał, gdy chciałam otworzyć drzwi.
- Nie - odpowiedziałam, wahając się chwilę - życz mi szczęścia - rzuciłam na odchodnym i wyszłam z samochodu.
Działo się.
Działo się nadal życie. Któryś z samochodów zatrąbił głośno na nieuważnego pieszego, pani w średnim wieku prowadziła na smyczy mieszańca, który upodobał sobie okoliczny trawnik i węszył, nie zważając na zniecierpliwienie właścielki.
Stałam tam już sama, nie tracąc gruntu pod nogami, lekko oszołomiona.
- Przecież ja już od dawna nie mam Jego numeru - pomyślałam i poszłam w swoją stronę, nie wiedząc o tym, że jeszcze tego samego dnia los postawi na mej drodze kolejnego pseudo przyjaciela z przeszłości.
ziemi. Owo nie był naturalny
kajtek. Walczył o swe wspaniałomyślne prawa, o swe scheda.
Owo prawowity dziedzic,
właściciel ziemski zamku, najstarszy z dziedzictwa wyprany po nocy, w kołysce nadal, potęgą
podłych czarów oraz sztampowej zawiści.
Również podłej.
Walczył. Oraz przegrał. Pokonany przez Czarnego Rycerza,
w kadrze owych złych
czarów,
Oby do nastepnego piatku.
Dodaj komentarz