Bez tytułu
Dosyć wyleżałam na swoim prywatnym dnie. Pora wstać.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 06 |
07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 | 13 |
14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 |
21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 |
28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 | 03 |
Dosyć wyleżałam na swoim prywatnym dnie. Pora wstać.
Mimo że staję na palcach,
pewne sprawy nadal mnie przerastają.
Że co?
Szpilki?
Hm.
Póki co ratuję nierozsądne w poszukiwaniu słodkiego osy.
I staram się nie brać tego wszystkiego na poważnie,
bo wiem, że nie powinnam.
Wypatrywałam Jej w tłumie z coraz większym niepokojem. Minuty od
przyjazdu pociągu mijały, a Jej wciąż nie było.
Przez dworzec przewalały się tłumy, a ja błądziłam wzrokiem wśród niego,
aby wyłowić Ją.
Znalazła mnie pierwsza, zaskoczyła, podchodząc od tyłu, gdy już
zaczęłam się martwić Jej nieobecnością.
Padłyśmy sobie w ramiona co najmniej jak dwie siostry, które nie
widziały się szmat czasu.
Dużo było śmiechu, chyba jeszcze więcej zażenowania.
Rozpuszczałyśmy się obie i już sama nie wiem czy to z radości, czy
z upału, jaki wtedy panował. Wpakowałyśmy się do tramwaju, ja
przejęłam rolę przewodnika i dzieliłam się swymi dość skąpymi
informacjami o mieście, którego przecież nie znałam zbyt dobrze;
uczuciem do Wrocławia nie musiałam Jej obdarowywać. To była Jej miłość
od pierwszego wejrzenia, począwszy od dwroca PKP, poprzez
monumentalny Most Grunwaldzki, kameralny Zwierzyniecki do ZOO. A to
dopiero początek był przecież.
Nasze czasowe lokum z bałaganem poremontowym, czekające na
złotą rączkę urwana spłuczka w toalecie, zepsute kolanko w
kuchennej umywalce, gumowy szlauch zamiast słuchawki prysznicowej i
wreszcie brak ciepłej wody z powodu naprawy junkersu przyjęła
spokojnie.
Dla niej były niebieskie ściany i barek, który oddzielając aneks
kuchenny od pokoju, zachwycał nieświadom wywołanego przez siebie
poruszenia.
Wieczór przyszedł szybko, choć dni były wtedy długie jeszcze.
Wyszłyśmy, gdy zapalały się pierwsze światła.
Ja w czerni, Ona w bieli. Świat jednak nie był czarno-biały, miał
od groma odcieni szarości, a my tę szarość, letni mrok cięłyśmy
tramwajem w kierunku Rynku.
Jej zachwyt potęgował wszelkie piękno.
Siedziałyśmy w sercu Wrocławia, życie nabierało rumieńców, my
również. Śmiałyśmy się jak wariatki, wzbudzając oburzenie naszych
ławkowych sąsiadów zza pleców.
Zaczęło padać, zerwałyśmy się z ławki i biegłyśmy Rynkiem,
poszukując jakiegoś schronienia. Wrocław odetchnął z ulgą,
rozgrzany bruk chłodził się deszczem, poprowadziłam ją ścieżką sprzed
kilku dni, pokazałam wszystko, co pokazał On.
Rozpadało się na dobre, zaszyłyśmy się w przejściu, wyjęła
papierosy ze swojej torebki i rozpoczęła się nasza spowiedź.
O wczesnych ekscesach, których nie było, o okresach,
przereklamowanym seksie, przywiązaniu, pociągowych historiach,
nadziejach, Jej trudnych miłościach.
Deszcz padał jak wcześniej; co jakiś czas, ktoś zakłócał naszą
rozmowę, papierosy pachniały tak samo, a jednak wydarzyło się coś,
czego nie dostrzegłby postronny obserwator. Przekroczyłyśmy wtedy
tę tajemniczą granicę porozumienia.
A potem już knajpa, która mimo tego, że zaludniona umiarkowanie,
była jedynie nasza. Miejsce przy barze, importowana ćma barowa
u boku, wódka z colą wypita za szybko.
Tańczyłam dla Niej z większą pasją niż dla jakiegokolwiek
mężczyzny, uśmiechałam się do Niej oczami.
Odegrałyśmy wspólnie
taniec radości, sypały się iskry, oczy połowy z zebranych zwrócone
w naszą stronę.
Miała blond włosy, ponętną szyję. Nie
dziwię się, że tak szybko podbiła serce Włocha, który zjawił się
przy barze wraz ze swoim milczącym towarzyszem.
Ta południowa bezpośredniość i każde Jej słowo z nim
zamienione. Barmani stroili miny, puszczali do siebie
oczko.
We dwie, niby przedszkolaki, powędrowałyśmy
do toalety. I krzyczałam na Nią przestraszona, żeby drzwi nie
otwierała, dopóki nie skończę. Scena godna Sceny, w której wtedy
nie byłyśmy. Ciekawy wzrok skierowany na nas - na niezapowiedzianą
atrakcję kończącego się już sezonu. Zaludniło się w międzyczasie
i ulotniłyśmy się po angielsku z facetem z żołnierską przeszłością,
proponującym odwiezienie nas.
Podążałyśmy za nim rozespanymi ulicami
Wrocławia. Ten jednak samochodu nie znalazł, wymachując kluczykami,
biadolił, że mu go ukradziono. Ona, mimo Jej stanu, wyjątkowo
trzeźwo myśląca, poradziła mu, aby zawiadomił policję, po czym
odwróciłyśmy się na pięcie i poszłyśmy w swoją stronę.
Noc mieszała się ze świtem, kiedy Ona wręczyła mi, kupiony na Placu Solnym,
słonecznik. 11 sierpnia po czwartej rano świat nabrał nowego smaku,
kolory zyskały na intensywności, a oddech na głębi. Po raz kolejny
ja zyskałam Ją.
Dobrze wiesz, że wrosłaś w to wszystko. We mnie.
Na parkiecie leżały pety papierosów, gaszone podeszwami ich butów.
Odsłaniałam zęby, chyba w uśmiechu. Miał przełamać i stopić lody,
których nie zdołał rozpuścić alkohol.
Panowało poruszenie, głosy podpitych zagłuszały sączącą się muzykę.
Przytknęłam palce do uszu i całkiem jak dziecko,
bawiłam się zatykając raz po raz uszy.
Szum, szum, szum. Szumiało mi w głowie od nadmiaru wrażeń,
dym papierosowy gryzł w oczy, drażnił gardło.
Byłam znużona, ale robiłam dobrą minę do średnio zabawnej gry, w której każdy zdążył juz kilka razy zmienić swoją rolę. Wpatrywałam się w ich twarze, szukałam jakiegoś punktu zaczepienia. Czegoś, co przykułoby mój wzrok i dzięki czemu przestałabym chaotycznie lustrować wnętrze.
Los będzie dość łaskawy, aby zadbać i o mnie.
I znowu to uciążliwe czekanie,
kiedy nie wiem, co zrobić z rękoma.
Jeśli nie wiem, na czym stoję,
to może usiądę?
Czasem nie widzą mi się
moje widzimisie.
Chcę wtopić się w asfalt, świecić latarnianym światłem, wbić się w ziemię sztachetami płotu, odbijać w wystawowych szybach uśpione ulice, krążyć w sokach drzew.
Chcę zniknąć, choć na pięć minut, rozproszyć możliwie najmocniej, ale nadal zbyt boleśnie odczuwam siebie wraz ze strzaskanymi nadziejami na to, że tym razem będzie inaczej.
Za palcem - dłoń.
Nie podawaj ust do całowania.
Na ulicach kolorowe, błyszczące samochody, rozmywają się upałem na horyzoncie. Za kierownicą niezmiennie piękni mężczyźni skrywający tajemnicę niemęskich rzęs za przyciemnionymi szkłami okularów.
Grymaszą ustami, uderzając niecierpliwie palcami o skórzane kierownice. Posyłam im zobowiązujący uśmiech nr dwadzieścia jeden.
Odgarniam włosy, spadające buńczuczno na oczy, eksponując szyję.
Zastanawiam się czasem...
Kuchenne krzesło tronem mym. Berłem nóż.
Proszę
staje mi
w gardle.
Nadrabiam
dziękuję.
Niech no tylko
zaplączę się
w przydługich
nogach
i dotknę palcem świat.
W cyfrowym
papierowym
formacie
jest łatwiejszy.
Mrok nieprzyzwoicie lepi się do oczu.
"Obnażam przed nim kilkanaście centymetrów ciała.
Tak pięknookiemu chirurgowi
pokazałabym o wiele więcej."
A ja niepostrzeżenie zwiększam dystans do metra. Na poczekaniu.
Mrużyłam oczy, barwy neonów rozpływały się. Światła. Złośliwe.
W oczekiwaniu na zielone zamykałam powieki, twarz chłodził podmuch przejeżdżających samochodów.
Nie ryczały dość głośno, aby zagłuszyć myśli, zdradliwe silniki.
Niewidzącymi oczami patrzyłam.
Na tych wszystkich gdzieś spieszących, roześmianych, zadumanych...
Czekając na tramwaj.
Wypięłam się na nich.
Wszystkich.
[kształtne formy, nie całkiem grzecznościowe]
Poranny żar z nieba przyprawia nocne marki o kłopoty ze snem. W skrajnych przypadkach o kocią bezsenność.
Oczekiwanie spłynęło po gardle.
A potem
cięły mnie światła
i żłobił pot.
Coś mi pękło. Robie obgląd...
Gubię garściami włosy, gubię i na wadze.
Patrz dalej. Co też wiesz o ostrzach w moich oczach,
którymi wciąż ryję sygnaturę na Twym ciele?
Ustaw się zaraz potem w rzędzie naznaczonych.
Następny, proszę.
Zamykam Was w sobie.
Czas nieokreślony, choć proporcjonalny do długości sznura, jakim chcieliście mnie związać.
Z Waszym ciałem, Waszym ciałem, tylko Waszym ciałem.
Chustą zakryliście oczy, abym nie widziała więcej, niż powinnam.
Otwieraliście mi usta; brak komentarza najwyższym jest przecież
stanem obojętności.
Zbliż się proszę.
Obejdzie się bez bieli fartucha i sterylnych rękawiczek.
Dusze przecież nie krwawią.
Będzie szybko, obiecuję.
Obedrzyj mnie ze skóry i mięśni
i naoliw me stawy,
abym łatwiej kiwała głową i dlońmi
w geście akceptacji.
Zahaczysz mnie o siebie
uzbrojoną po same zęby
w zęby i mniej lub bardziej
wyartykułowane dźwięki.
Stanę Ci w gardle,
odbiję się goryczą.
W myślach składam układankę,
w której zbyt wiele elementów
nie współgra ze sobą.
A potem śmiać się donośnie.
Już nie do słuchawki.
Zacinam się przy trzeciej minucie wspomnień
i wciąż puszczam to wszystko od nowa.
Kurwa.
Nigdy nie rozpoznaję ludzi na ulicach.
Składam rezerwację bez pewności. Nagle ziemia dzieli się na pół, a me nie dość długie nogi objąć próbują świat zdefiniowany,
a może nawet półświatek.
Brakuje wszystkiego co moje.
Pertraktujesz?