Bez tytułu
A w sercu miasta, na wybrukowanym rynku, jazzują udanie,
widziani pierwszy raz na oczy, niemłodzi już panowie.
Idę jednym z najtaneczniejszych kroków, na zakręcie przechylając się jak motocykl.
Kobiety pochowały się w kuchniach jak klitki o za małym oknie i rozgrzanych kuchenkach.
Obserwuję mężczyzn, którzy zostawili żonom dzieci do umycia i puste, zimne łóżka. Młodsi palą trawę.
Kolejny skacze z odświeżaczem powietrza wokół ławek, żeby zabić jakimś egzotykiem - nęcącym nos - zapach zielska.
W końcu gliny krążą.
Nagle któryś z nich podchodzi do mnie.
- My cię już widzieliśmy - mówi i odwraca się na pięcie.
Rzeczywiście, myślę. Zostawiam jednak skręta pokoju komuś innemu.
Dzień kończył się uróżowanym zachodem słońca, odbijającym się w największej kałuży w mieście.
Niebo dwoiło się w oczach, choć nie miało po czym.
- Zobacz, jak pięknie - mówię do nieznanego towarzysza, który się zjawił niespodziewanie.
Nic więcej mówić nie muszę. Oboje wiemy, że trzeba to zatrzymać.
- To co? Biegniemy do domu po aparaty? - pyta.
- Jasne - odpowiadam i oboje rzucamy się w ten pęd za mijającym czasem.
Skracamy sobie drogę, biegnąc przez cygańskie getto.
Skaczę na kępy wielkiej, zszarzałej trawy, ale okazują się one gałęziami wystrzelonego do góry świerku.
- Co wy tam robicie? - rozlega się krzyk Cygana.
- Nic, nic - zapewniam, choć wiszę uczepiona jednej z gałęzi i nie wiem co dalej.
- Co tam się dzieje?! - niecierpliwi się zdezorientowany mężczyzna.
Chyba nie będę tu siedzieć jak głupia? - myślę - przecież zajdzie słońce w tym czasie!
Chwytając się gałęzi, spadam na dół,
aż w końcu zadziwiająco miękko ląduję na trawie.
Podchodzi Cygan, który martwił się o swoje drzewo.
Ma ogorzałą twarz z dwudniowym zarostem, półdługie włosy z nitkami siwizny.
I choć to nie mój przedział wiekowy, przyznać muszę, że ma w sobie coś, co zmiękcza mi kolana - łagodne oczy i ciepły usmiech. Tłumaczę się pokrętnie z absurdalnej sytuacji. Ten kiwa ze zrozumieniem głową, więc decydujemy się z towarzyszem biec dalej.
- Chyba się rozdzielimy, co? - któreś z nas proponuje.
- Będę czekał przed Twoim blokiem - zabawne, bo nawet nie wiedział gdzie mieszkam.
Bięgnę więc przed siebie.
Na cygańskim podwórku zadziwiające sceny.
Generalna próba przed zrobieniem komunijnej fotografii.
Dzieci ubrane skromnie, żeby nie powiedzieć biednie. Usiłując ominąć wiszące pranie, wpadam na dziewczynkę. Ma około 11 lat i nietęgi wyraz twarzy, po chwili wybucha płaczem.
Jest w niej rozpacz, tęsknota za lepszym życiem, wyłącznie jej ubraniami, a nie tym, z czego wyrosła starsza siostra. Pokazuje wyblakłe kolory bluzki i zalewa sie łzami.
Biorę ją ze sobą, chwytam za rękę, głaszczę po głowie, uciszam szeptem. Zdaje się, że ją uspokoiłam obietnicą pogrzebania w swojej szafie.
Nagle mówi coś, czego wiedzieć nie powinny 11letnie dziewczęta, co nijak nie pasuje do tęsknoty za grubym portfelem rodziców.
- Wiesz, jaka namiętność może się rodzić przy kupie gnoju? - pyta.
A ja wiem. Wiem, że miłości się nie wskaże palcem na sklepowej półce i wiem, że na miłość stać każdego.
Ta mała mnie zadziwia.
Biegniemy dalej, słońce czekać nie będzie.
Na podwórku policyjna suka.
Drogę zastępuje mi starszy Cygan i pyta, czy nie widziałam policjantów. Przeszywa mnie wzrokiem i choć szczerze odpowiadam, że nie, czerwienię się w obawie, że mi nie uwierzy.
Jednak ten puszcza mnie w końcu,
więc biegniemy z małą w stronę mego domu.
Po drodze mijamy niebieskie mudnury, które przycupnęły za rogiem i węszą. Policyjne psy.
Wybiegamy na niewłaściwą drogę.
Mylą się ścieżki działkowych ogródków. Myślę gorączkowo, jak wyjść z tego labiryntu. Mała znikła gdzieś, wchodzę na jedną z działek, słysząc męskie głosy.
Ojciec z kolegami z pracy robi grilla. Do diabła, przecież miał mi przygotować sprzęt! Towarzystwo już wcięte.
Nie wiem dlaczego, ojciec wręcza mi butelkę wódki i każe polewać. Chociaż leję alkohol do literatki, trzęsą mi się ręce i kilka kropel ścieka po zewnętrznej ściance.
Jak u alkoholiczki- myślę - nie mogąc opanować drżenia rąk.
- Już nie mogę patrzeć - mówi jeden z ojca współpracowników, siedzących za mną, wzdychając głośno.
Żegnam się ze wszystkimi i nagle zauważam wśród nich chrzestnego,
jakby odmłodzonego opaloną twarzą i bujną czupryną.
Włosy akurat zawsze miał piękne. Uśmiechamy się ciepło do siebie.
- Ładnie, Kocie, wyglądasz - mówi na pożegnanie.
- Dziękuję - odpowiadam i trzepoczę teatralnie rzęsami, wciąż się uśmiechając.
Wybiegam z działek i już po chwili jestem w mieście. Samochody dały sobie spokój z ostrą jazdą,
schowane w garażu, zaparkowane na chodnikach, ustępują miejsca pieszym. Przechodzę więc ulicę.
Tramwaje, jakby urżnięte, jeżdżą prawie zygzakami, bujają się na boki.
Ciągną brzuch złowrogo głośno.
A tory dwoją się i troją i czuję na policzku ciepłą falę powietrza z przejeżdżającej obok 10tki.
I wy, moje tramwaje, przeciwko mnie?
ps. mala literowka tam gdzies w srodku sie pojawila. No,ale nie bede sie czepiac ;)
Dodaj komentarz