Bez tytułu
Obiecałam, że zapomnę.
Zapomniałam, że obiecałam.
Zapomnieć zapomniałam.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
Obiecałam, że zapomnę.
Zapomniałam, że obiecałam.
Zapomnieć zapomniałam.
Czasem jestem pustką, którą nijak wziąć w dłonie.
I tylko oddycha się jakby ciężej.
Łapię się na tym, że żyję myślą o przyszłych miesiącach, latach. Tak, jakby te obecne dni były jedynie czasem oczekiwania na coś niezwykłego.
Dniami, których nie warto pamiętać, dniami, które chciałoby się przespać, aby szybciej przekonać się co też planuje los.
Ale... przecież tak będzie zawsze.
Może w końcu nauczę się doceniać każdy, pojedynczy dzień. Może zdołam zapamiętać każdy z osobna, może wreszcie przestaną się formować w bezkształtną masę przeszłości pooraną głównie tym, czego wspomnienie przynosi mi jedynie smutek.
Nigdy nie przypuszczałabym, że pokazanie języka może kosztować tak wiele energii.
Nie zamykam drzwi.
Ze strachu.
Niebo tego wieczora wybuchło granatem,
w jego czeluściach zginął gdzieś horyzont upstrzony blokami,
nadzianymi ludźmi niczym
świąteczny keks bakaliami.
Właściwie przyświecał nam
cel mglisty i niejasny,
było więc dość ciemno.
Pruliśmy przed siebie,
słuchając szemrania auta
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy asfaltu,
znaków drogowych, które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie chyba też.
Właściwie już wtedy mogłam napisać list,
w zasadzie nigdy niewysłany,
bo złożony zaraz na dłonie.
List z wyłuszczonymi
tłustą czcionką marzeniami
na wyrost.
Ale nie napisałam.
Pruliśmy więc przed siebie,
słuchając szemrania auta
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy asfaltu,
znaków drogowych, które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie chyba też.
Mówiłam
żebyś zwolnił i nie szarżował,
na chwilę chyba nawet przestałeś.
Kluczyliśmy nadal ulicami miasta,
z którym powoli i nieśmiale przechodziłam na ty.
Wieczór pęczniał,
triumfując w zaawansowaniu,
a ja zgubiłam po drodze już całkiem,
i tak nikłą, orientację w terenie.
Parliśmy przed siebie,
słuchając Twojej muzyki
i siebie nawzajem,
ufnie wierząc w ciąg dalszy drogi,
jaką obraliśmy,
w znaki, jakie dawaliśmy
dłońmi, oczami,
które miały nas
w końcu dokądś doprowadzić
i w siebie też.
Teraz wiem.
W końcu stało się -
zdobyliśmy serce miasta,
witającego nas pulsującymi neonami.
Zdawało mi się, że płyniemy jego aortą,
nadając mu życie, ale jakże naiwna
w swym przekonaniu byłam.
Miasto żyło z nami,
miasto żyłoby i bez nas.
Szemranie auta ustało,
gdy ustawiliśmy się zgrabnie
na jednym z parkingów
z zachłannie pożerającym pieniążki parkomatem,
o którym na wpół chcąco zapomnieliśmy,
a o którym, jak się później okazało,
nie pozwolono nam zapomnieć.
Powiedziałeś, że pójdziemy tam,
gdzie byliśmy zeszłego roku
i na raz dwa trzy,
jakby pstryknięcie palców,
ożyło podwójnie we mnie
wspomnienie czerwcowych godzin,
które rozleniwiały ciepłem słońca
i brakiem wiatru.
Blade, zimne poranki zachęcające do zostania
w domu, pośpieszne dni
i dłużące się wieczory, w czasie których oswajam ulice i jeżdżę tramwajem do pętli.
Dobrze jest się schować w deszczu,
nie widać łez.
Czuję się tu - bosa na tych sterylnych płytkach - wybrakowana,
uboższa o prawie całą siebie.
I wczoraj dla przekory wracałam środkiem ulicy.
Nie mogę znaleźć swego miejsca w tym świecie.
Plączę się w zeznaniach, dzielę uśmiech na siedem, przygryzam usta, aby nabrały czerwieni. Przyglądam się sobie w ich oczach, swoimi nie dopowiadając niczego.
Na ulicach nie oglądam się już za siebie, choć mam niebywałą ochotę.
Kuchnia mami mnie czarną kawą, spięte myśli rozciągam w niemożliwy czas.
Tylko gdzieś w kieszeniach dłonie, niekoniecznie doskonałe, za to lodowato zimne w ten niedopracowany czas zdarzeń i wyjątków.
Pomieszały mi się zmysły. Dotykam oczami, smakuje uszami,
wącham,
patrzę palcami, słucham tylko standardowo.
Jak zwykle.
Buntuje mi się ciało.
Wyjechałam.
Siedem dni drogi, tysiące kilometrów, obrazki przewijające się za oknem jak w fotoplastikonie.
Wyjechałam odnaleźć siebie.
To miała być moja podróż, mój czas, moja przygoda, moje hartowanie osłabionego Tobą organizmu.
O świcie przekroczyłam granicę Szwajcarii, wieczorem byłam już na północy, w Antwerpii.
Jeszcze wtedy byłam swoja, zauroczona obcym, nieznanym miastem, w którym czułam się jak u siebie.
Czy Ty rozumiesz? Miasto, które zwiedzałam z samochodu wydało mi się tak bliskie, jakbym przeżyła w nim swoje najpiękniejsze chwile życia.
Jeszcze wtedy byłam swoja, jeszcze wtedy.
Zatrzymaliśmy się na ogromnym parkingu tirów, na którym na dziesiątki, może i setki mężczyzn przypadał jeden barak z toaletą i zlewem. Bieżąca woda, luksus.
Gdy włożyłam głowę pod kran i poczułam letnią wodę obmywającą spocony kark, czułam się jak młody bóg.
Już wtedy czerwcowe dni zapowiadały gorące lato, możesz więc wyobrazić sobie, jak wielka była moja radość, kiedy chłodziłam rozpaloną zmęczeniem twarz. Kochałam cały świat; błogosławiłam ludzi, którzy postawili ten barak i podciągnęli do niego wodę, błogosławiłam myślą każdą kroplę, a za nimi każdą rzekę, każde jezioro, staw, zalew, wszystkie morza i oceany świata.
Wodą zbawiałam się już za życia
i jeszcze wtedy byłam swoja. Do chwili.
Codziennie przemierzałam setki kilometrów i przeklinam dzień, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam Peugeota. Żaden samochód nie był mi tak bliski jak ten, żaden samochód nie uosabiał moich lęków jak ten, właśnie ten, w którym widywałem Cię za kierownicą.
Jadący jeden za drugim Peugeot kpił ze mnie w żywe oczy; bowiem każdy z nich nosił Twoje imię i każdy
z nich burzył fundamenty wewnętrznej równowagi, burzył podwaliny mojego spokoju.
Poddałam się. Skapitulowałam. Złożyłam broń. Do czasu.
Nie starczyło mi sił, aby patrzeć na te samochody obojętnie, aby patrzeć na nie wyłącznie jak na samochody.
Uciekłam za granicę, chciałam mnożyć wrażenia, aby zagłuszyć Ciebie we mnie, na próżno. Dogoniłeś mnie więc, szybciej niż się tego spodziewałam.
Zrobiłam się nie swoja, nieswoja.
Zamykałam oczy, aby nie widzieć tych aut. Czasem zasypiałam. I nawet wtedy, słyszysz, nawet wtedy byłeś.
Rozchylonymi ustami,
otwartymi ramionami
przyjmuję ciepły deszcz.
Wieczorna rosa
często nie kończy się
nawet o wschodzie słońca,
trwa latami.
Płynę z falą,
błogosławiąc czas
między nocą a dniem.
Swoim milczeniem
krępujesz mi ręce.
Wódkę zagryzam sobą,
mam słabość do dobrych zakąsek.
A gdy rozpłynę się już sobie w ustach,
puszczam się z dymem
płynącym ze stolika obok.
Płonę w pojedynkę.
Dym gryzie mnie w oczy,
więc płaczę.
Zdzwonimy się.
Chyba zębami z chłodu.
Jak najbardziej emocjonalnego.
Lubię sobie poużywać.
Słownie.
Dlaczego nawet moje zęby są nadwrażliwe?
Czasem lepiej skoczyć na głęboką wodę,
w płytkiej nietrudno o złamanie karku.