• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Holly shit.

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
30 31 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 01 02 03 04 05

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Marzec 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Lipiec 2008
  • Kwiecień 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Listopad 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Lipiec 2006
  • Czerwiec 2006
  • Maj 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006
  • Styczeń 2006
  • Grudzień 2005

Archiwum 15 lutego 2006

Bez tytułu

A w sercu miasta, na wybrukowanym rynku, jazzują udanie,
widziani pierwszy raz na oczy, niemłodzi już panowie.
Idę jednym z najtaneczniejszych kroków, na zakręcie przechylając się jak motocykl.
Kobiety pochowały się w kuchniach jak klitki o za małym oknie i rozgrzanych kuchenkach.
Obserwuję mężczyzn, którzy zostawili żonom dzieci do umycia i puste, zimne łóżka. Młodsi palą trawę. 
Kolejny skacze z odświeżaczem powietrza wokół ławek, żeby zabić jakimś egzotykiem - nęcącym nos - zapach zielska.
W końcu gliny krążą.
Nagle któryś z nich podchodzi do mnie.
- My cię już widzieliśmy - mówi i odwraca się na pięcie.
Rzeczywiście, myślę. Zostawiam jednak skręta pokoju komuś innemu.

Dzień kończył się uróżowanym zachodem słońca, odbijającym się w największej kałuży w mieście.
Niebo dwoiło się w oczach, choć nie miało po czym.
- Zobacz, jak pięknie - mówię do nieznanego towarzysza, który się zjawił niespodziewanie.
Nic więcej mówić nie muszę. Oboje wiemy, że trzeba to zatrzymać.
- To co? Biegniemy do domu po aparaty? - pyta.
- Jasne - odpowiadam i oboje rzucamy się w ten pęd za mijającym czasem.
Skracamy sobie drogę, biegnąc przez cygańskie getto.
Skaczę na kępy wielkiej, zszarzałej trawy, ale okazują się one gałęziami wystrzelonego do góry świerku.
- Co wy tam robicie? - rozlega się krzyk Cygana.
- Nic, nic - zapewniam, choć wiszę uczepiona jednej z gałęzi i nie wiem co dalej.
- Co tam się dzieje?! - niecierpliwi się zdezorientowany mężczyzna.
Chyba nie będę tu siedzieć jak głupia? - myślę - przecież zajdzie słońce w tym czasie!
Chwytając się gałęzi, spadam na dół,
aż w końcu zadziwiająco miękko ląduję na trawie.
Podchodzi Cygan, który martwił się o swoje drzewo.
Ma ogorzałą twarz z dwudniowym zarostem, półdługie włosy z nitkami siwizny.
I choć to nie mój przedział wiekowy, przyznać muszę, że ma w sobie coś, co zmiękcza mi kolana - łagodne oczy i ciepły usmiech. Tłumaczę się pokrętnie z absurdalnej sytuacji. Ten kiwa ze zrozumieniem głową, więc decydujemy się z towarzyszem biec dalej.
- Chyba się rozdzielimy, co? - któreś z nas proponuje.
- Będę czekał przed Twoim blokiem - zabawne, bo nawet nie wiedział gdzie mieszkam.
Bięgnę więc przed siebie.
Na cygańskim podwórku zadziwiające sceny.
Generalna próba przed zrobieniem komunijnej fotografii.
Dzieci ubrane skromnie, żeby nie powiedzieć biednie. Usiłując ominąć wiszące pranie, wpadam na dziewczynkę. Ma około 11 lat i nietęgi wyraz twarzy, po chwili wybucha płaczem.
Jest w niej rozpacz, tęsknota za lepszym życiem, wyłącznie jej ubraniami, a nie tym, z czego wyrosła starsza siostra. Pokazuje wyblakłe kolory bluzki i zalewa sie łzami.
Biorę ją ze sobą, chwytam za rękę, głaszczę po głowie, uciszam szeptem. Zdaje się, że ją uspokoiłam obietnicą pogrzebania w swojej szafie.
Nagle mówi coś, czego wiedzieć nie powinny 11letnie dziewczęta, co nijak nie pasuje do tęsknoty za grubym portfelem rodziców.
- Wiesz, jaka namiętność może się rodzić przy kupie gnoju? - pyta.
A ja wiem. Wiem, że miłości się nie wskaże palcem na sklepowej półce i wiem, że na miłość stać każdego.
Ta mała mnie zadziwia.
Biegniemy dalej, słońce czekać nie będzie.
Na podwórku policyjna suka.
Drogę zastępuje mi starszy Cygan i pyta, czy nie widziałam policjantów. Przeszywa mnie wzrokiem i choć szczerze odpowiadam, że nie, czerwienię się w obawie, że mi nie uwierzy.
Jednak ten puszcza mnie w końcu,
więc biegniemy z małą w stronę mego domu.
Po drodze mijamy niebieskie mudnury, które przycupnęły za rogiem i węszą. Policyjne psy.
Wybiegamy na niewłaściwą drogę.
Mylą się ścieżki działkowych ogródków. Myślę gorączkowo, jak wyjść z tego labiryntu. Mała znikła gdzieś, wchodzę na jedną z działek, słysząc męskie głosy.
Ojciec z kolegami z pracy robi grilla. Do diabła, przecież miał mi przygotować sprzęt! Towarzystwo już wcięte.
Nie wiem dlaczego, ojciec wręcza mi butelkę wódki i każe polewać. Chociaż leję alkohol do literatki, trzęsą mi się ręce i kilka kropel ścieka po zewnętrznej ściance.
Jak u alkoholiczki- myślę - nie mogąc opanować drżenia rąk.
- Już nie mogę patrzeć - mówi jeden z ojca współpracowników, siedzących za mną, wzdychając głośno.
Żegnam się ze wszystkimi i nagle zauważam wśród nich chrzestnego,
jakby odmłodzonego opaloną twarzą i bujną czupryną.
Włosy akurat zawsze miał piękne. Uśmiechamy się ciepło do siebie.
- Ładnie, Kocie, wyglądasz - mówi na pożegnanie.
- Dziękuję - odpowiadam i trzepoczę teatralnie rzęsami, wciąż się uśmiechając.

Wybiegam z działek i już po chwili jestem w mieście. Samochody dały sobie spokój z ostrą jazdą,
schowane w garażu, zaparkowane na chodnikach, ustępują miejsca pieszym. Przechodzę więc ulicę.
Tramwaje, jakby urżnięte, jeżdżą prawie zygzakami, bujają się na boki.
Ciągną brzuch złowrogo głośno.
A tory dwoją się i troją i czuję na policzku ciepłą falę powietrza z przejeżdżającej obok 10tki.
I wy, moje tramwaje, przeciwko mnie?

15 lutego 2006   Komentarze (14)
Kocie | Blogi