Bez tytułu
Pan w jeansowym uniformie między stolikami się kręci,
niczym dziecinny bączek, zbierając szkło. I kręci się. Kolejny raz, podchodząc do stolika, zbiera kufle ze spienionymi piwa resztkami i kieliszki po naocznym kamikaze.
Coś jeszcze mogę wziąć?- pyta.
I jeszcze mnie - odpowiadam.
Za cicho.
[Tak, kurwa, niech ktoś mnie wreszcie stąd zabierze!]
A na parkiecie dzieje się, się dzieje. Mężczyźni wypinają pierś dumnie,
parują testosteronem, przyzwalając na gwałcenie wzrokiem.
A panie, nie mniej niż panowie ochoczo, to w przód, to w tył się gibają, ekstatycznie mrużą oczy,
kreśląc dłońmi powietrznych kochanków.
I iskrzy, drapią mnie w gardło, bardziej niż dym papierosowy,
wirujące feromony.
Chce mi się płakać.
Ale wymiotuję.