*
Na ogół pakuję się w 15 min, dziś nie wiem, dokąd mogłabym przed soba,
swoimi myślami uciec.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 06 |
07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 | 13 |
14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 |
21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 |
28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 | 03 |
Na ogół pakuję się w 15 min, dziś nie wiem, dokąd mogłabym przed soba,
swoimi myślami uciec.
Patrzeć zachłannie Jego oczami.
Boję się, że słowa będą jedynie sposobem na zaistnienie dla wybuchowej mieszanki, złożonej z wciąż sączącego się z nas jadu, niewypowiedzianych dotąd żalów, przemilczanych problemów, nierozwiązanych nigdy konfliktów, niewyjaśnionych niedopowiedzeń, które to razem zebrane, urosną w siłę, aby zaatakować po latach.
Boję się wreszcie, że słowa, które miały niegdyś zdolność jednoczenia, wciąż będą nas dzielić.
Zróbmy to tak, jak robiliśmy kiedyś.
Pamiętasz? Długo i bez zahamowań.
Proszę, porozmawiajmy.
Boję się, że ta niedostrzegalna nić porozumienia, która nas niegdyś łączyła, zostanie zerwana; zniknie z czasem umiejętność czytania w myślach, odgadywania potrzeb drugiego.
Boję się, że słowa staną się narzędziem zbrodni, którym to z fantazją, której nigdy nam nie brakowało, będziemy się ranić, zadawać kolejne ciosy.
Wydawało się, że to wszystko, co było, przykryła warstwa kurzu, a jednak łzawię;
być może mam alergię.
Dusze przecież nie krwawią.
Będzie szybko, obiecuję.
tęsknię
do zamkniętej w niedzielę piekarni
do obmywającego nas w nocy letniego deszczu
do głośnego śmiechu
wstawałam trzy trudne, długie lata.
jeszcze chwila, jeszcze trochę.
Pałka zapałka dwa kije
kto się nie schowa, tego kryją!
W poniedziałek urodziłam się na nowo,
zmyłam z siebie resztkę niedzieli
i przygotowałam dłonie na przyjęcie wtorku.
Najbardziej uderzyła mnie środa,
jak zawsze trafiła w samo sedno, także i tygodnia.
Z czwartkiem zaciągnęłam się powietrzem,
żeby wypuścić je z piątkowym wieczorem.
Sobota puściła mi oko, obiecując niedzielę,
ale niedziela, ta niedobra niedziela, wybiegła
w przód tak szybko, że nie zdążyłam do niej dotrzeć,
a ta dobiegła już mety.
W poniedziałek miałam urodzić się na nowo,
a jednak, dalej niedzielna, przecieram zmęczone oczy.
Jakby ktoś, przygladając się mi, wiedząc, co jest dla mnie ważne, w czym
dobrze się czuję, wszedł w moją rolę i zagrał ją lepiej niż ja. To takie niskiej pobudki uczucie zazdrości, że ktoś nadal ma tę lekkość, którą zatraciłam gdzieś, nie wiedząc nawet kiedy.
Najlepszego.
Brakuje mi rąk, żeby wyciągnąć się z naganą za uszy, bo ręce pomagają roztrzęsionym nogom w utrzymaniu równowagi.
Uśmiechnięta złota maska na owrzodzonym sercu.
Muszę wysoko podnosić nogi,
bo to trudne do przeskoczenia.
Płoche myśli mam.
Mam to gdzieś pod skórą.
A żałuje, że nie w dupie.
Byłbyś ze mnie dumny. Układam się w sobie, porządkuję siebie. Zelżały, stary żal wyniosłam na śmietnik, przewietrzyłam także myśli
o tym wszystkim.
I wiesz co? Na wspomnienie o tym, co zwykliśmy wyczyniać, uśmiecham się szeroko, a uśmiech ten grzeje mnie mocniej niż wódka. Podjęłam też wyzwanie. Wstaję rano, więc oszczędzam noce na sen i nie wysiaduję już tyle na dachu co kiedyś. Czytam mądre książki, oglądam dobre filmy.
Byłbyś dumny ze mnie, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo się staram, jak bardzo jestem dzielna.
Gdy byłam mała marzyłam o kowboju.
I znów idę. W pizdu, żeby nie było.
Myślałam, że choć sufit miękki,
ja będę twarda.
A to nie tak.
Za jego wzrok łapczywie ogarniający me kołyszące się biodra
w czasie wspinaczki po schodach do nieba.
Za najwyżej cztery na pięć prywatności.
Za żelazną kurtynę mamiącą oczy głupców złotem.
Za dłoni wzajemne szukanie,
poprzedzone wglądem w przeszłość - należycie udokumentowaną.
Za błądzenie w meandrach szyi i żar, który palił wciąż mocniej.
Za coraz mniej tamtych, zupełnie zbytecznych
i coraz więcej nas - bardziej ludzkich.
Za brak konsekwencji mojej.
Za drogę, którą mnie prowadził,
wciąż zbyt trudną do zapamiętania,
na wypadek gdybym chciała wrócić.
Za me dłonie zbierające z jego skroni
bogate plony z zasianego w pracy zmęczenia.
Za cienie tańczące na ścianach.
Za światło świec łamiące miękko, bez trzasku, kontury mebli.
Za grzechy niepopełnione.
Za krok poza granicę.
Za spokojność nocy, ciszy niezakłócenie.
Za usta spijające wino z zagłębień mego ciała.
Za milczenie, za grę twarzy.
Za opowieści o myślach, które wciąż nie dawały spokoju.
Za mą naiwność pozwalającą obsadzać przyszłość.
Za noc spokojną, oddechów miarowość.
Za budzenie się kilkakrotne.
Za blizny i znamiona, których lokalizację należało,
korzystając z nocy, niezwłocznie poznać.
Za świt, który przywitał mnie śpiewem ptaków
i warkotem pierwszych samochodów przejeżdżającyh nieopodal.
Za okno z widokiem na pierwszy poziom nieba.
Za ramiona, którymi obejmował.
Za jej papieros naznaczony szczęściem,
w tekturowym świecie nikotyny
tkwiący całkiem nieproporcjonalnie do pozostałych.
Za me śmiejące się do wszystkich oczy.
Za mnie nieświadomą.
Bilans zysków?
Bilans strat.
Cztery filiżanki kawy miały postawić mnie na nogi. A jak na złość niemalże wywróciły mi żołądek.
Jakbym siedziała na widowni, oglądając sceny z życia uczuciowego innych, nie mając niczego swojego.
Loguję się z nadzieją.
Przychodzi czasem taki moment, że zajebałabym gołymi rękoma.
Gdybym tylko potrafiła.