Bez tytułu
To była całkowita konspira, schowaliśmy się przed ludźmi w studni odrapanego podwórka i jedliśmy sobie z rąk przejrzałe czereśnie. Ręce moje, usta, naznaczone słodyczą; ręce moje, usta, pociągnięte czerwienią soku, lepiły się bardzo. A gdy już przypieczętowałam Cię tajemnicą czereśniowej pieczęci, zerwałam się na równe nogi i biegałam wkoło gubiąc po drodze oddech. Świat wirował, świat zwariował, a razem z nim i ja. Śmiałam się opętańczo, strzelałam pestkami w brudne okna i tylko czekałam, kiedy wyjrzy bliżej nieokreślona głowa i pogoni nas z hukiem. Skrępowałeś mi ręce, a wtedy, nie mogąc pstrykać pestkami, stawałam z Tobą w zawodach w pluciu pestkami na odległość. Zawsze wygrywałeś, mistrzu w pluciu pestkami.
A gdy już wypstrykałam się, wyplułam dostatecznie, zawieszałam próby pokonania Ciebie i wtedy przychodził czas na łykanie. Połykałam jedną pestkę za drugą, śmiejąc Ci się w nos. Brałam Twoją dłoń i witałam Ciebie ze sobą. Wplatałam Twoje palce we włosy, głaskałam opuszkami powieki. Zęby na przywitanie Ciebie stanęły w równym szeregu, reprezentacja gotowa do powitania błyskała w uśmiechu. Nie wiedzieć czemu, straciłam nagle na pewności siebie i schowałam się przed Twoim wzrokiem gdzieś za Twoim uchem. W tej zadziwiającej bliskości zacierały się granice. A gdy już zrównałam swój puls z Twoim, gdy oddychaliśmy wreszcie jednakowo miarowo, gdy mój zapach zdążył pomieszać się z Twoim, wychyliłam się
z kryjówki i znów byłam cała na wyciągnięcie ręki. Sprzedawałeś mnie swoim policzkom, którymi się o mnie ocierałeś, swoim ustom błądzącym po szyi. Częstowałeś się mną dopóki nie wystraszył Cię furkot wzbijających się w niebo gołębi.
Wykradliśmy im kawałek nieba i uciekliśmy ze studni z odrapanych kamienic na wysokie łąki.
Dodaj komentarz